Sanderson od dawna jest jednym z moim ulubionych pisarzy i próżno wyczekuję dnia, kiedy biorąc jego książkę do ręki stwierdzę, że niczym mnie nie zaskoczył. Mam wrażenie, że to się nigdy nie wydarzy a sam autor ma niewyczerpaną kopalnię fenomenalnych pomysłów. Zachęcony wznowieniem Elantris z okazji dziesięciolecia jego wydania, postanowiłem sięgnąć po debiut Brandona Sandersona i zobaczyć jak wypada jego najwcześniejsze dzieło.
Tytułowe Elantris to gigantyczne miasto Arelonu, niegdyś zamieszkałe przez wspaniałe, jaśniejące istoty, wykorzystujące swoją magię do uzdrawiania i karmienia okolicznej ludności. Wszystko zmieniło się dziesięć lat temu wraz z Shaodem - tajemniczą chorobą, która uczyniła z Elantryjczyków odrażające karykatury ludzi podobne do trędowatych, zaś samo miasto pogrążyło się w rozkładzie i brudzie, z każdym rokiem rozpadając się coraz bardziej. W nowej stolicy Arelonu Kae wszyscy jakby zupełnie zapomnieli o dawnej chwale Elantris, a osoby dotknięte Shaodem znikają za murami przeklętego miasta... Takie okoliczności zastaje księżniczka Sarene z Teodu, która przybywa do Kae, aby poślubić księcia Raodena i tym samym zawrzeć polityczne małżeństwo. Nie wie jednak, że jej narzeczony nie żyje a ona w myśl kontraktu jest uważana za wdowę po nim... Bynajmniej nie jest kobietą, którą satysfakcjonuje brak wiedzy, więc na własną rękę pragnie dowiedzieć się co naprawdę stało się z Raodenem. Przy okazji nie chce dopuścić, aby Hrathen - kapłanem z Fjordenu nawrócił ludność Arelonu na własną wiarę. Sarene nie wie jednak, że ma on jedynie trzy miesiące by wykonać swoje zadanie zanim armia okupacyjna wkroczy i zniszczy jej nowy naród...